sobota, 12 października 2013

Tajlandia - Holiday of a lifetime, cz. II Koh Samui


Choć jesień uwielbiam, a zwłaszcza tę polską, złotą, dzisiejszy wpis poświęcę jeszcze słonecznym i egzotycznym wakacjom spędzonym w Tajlandii. W końcu opisana tutaj przeze mnie I część naszej przygody zobowiązuje do napisania kontynuacji.;-) A więc było tak:
Niezwykle intensywnie spędzony czas w Bangkoku dostarczył nam tylu wrażeń, że z chęcią pakowaliśmy nasze plecaki do taksówki. Czas było ruszać dalej, by wygrzewać się w słońcu na ciepłym piasku plaż Koh Samui. Jednak dotarcie na wyspę nie przebiegało tak gładko, jak to sobie wymyśliliśmy. Już we Wrocławiu A. wykupił przez internet bilet na pociąg, który miał nas wieźć całą noc na południe Tajlandii, by rano być już na promie płynącym w kierunku Koh Samui. Ponieważ potwierdzenie zakupu do nas nie dotarło, usiłowaliśmy skontaktować się z agencją pośredniczącą w sprzedaży biletów. Za pierwszym razem się z nami rozłączono, za drugim na szczęście znalazł się ktoś mówiący łamanym angielskim i wytłumaczył nam, że biletów już nie ma. A więc wizja wygodnej podróży w zamkniętym od środka przedziale z kuszetkami okazała się być zbyt idealistyczna. Pozostała nam tymczasem alternatywa dojazdu autokarem. W przewodniku przeczytaliśmy o dworcu autobusowym, z którego odjeżdżają autokary rejsowe do Surat Tani i stamtąd postanowiliśmy jechać. Taksówkarz, który nas tam wiózł, był albo na kokainowym haju, albo naoglądał się zbyt wielu filmów akcji. Myślę, że porównanie przejażdżki z tym miłym panem do tej w filmie "Taxi" będzie właściwe. Gnaliśmy sto na godzinę przez zatłoczone ulice Bangkoku wyprzedzając innych lewym i prawym pasem bez użycia kierunkowskazów. Na wszelki wypadek, gdyby mało nam było adrenaliny, na tylnych siedzeniach usunięto pasy. Ponieważ w swoim życiu przeżyłam już bardzo poważny wypadek samochodowy, w którym otarłam się o śmierć, nie trudno sobie wyobrazić, jak się wtedy czułam. Całą drogę towarzyszyła mi myśl, co mama powie moim bliskim i przyjaciołom. Zginęła jadąc taksówką przez Bangkok. Teraz to może brzmi komicznie, no wiem....:-)
Odetchnęliśmy z ulgą, gdy byliśmy już na miejscu, choć nie trwało to długo. Dworzec okazał się być potężny (90 stanowisk) i bardzo zatłoczony, tak bardzo, że ludzie siedzieli na podłodze. Poza tym byli tam sami Azjaci i z utęsknieniem wypatrywałam europejskich twarzy. To może brzmi dziwnie, jednak pomimo że jestem bardzo otwarta i tolerancyjna, wtedy czułam się nieswojo i modliłam się o to, żeby jechał z nami ktoś - muszę to napisać - biały. Gdy Andrzej już zdobył bilet, okazało się, że jedyne co można na nim odczytać, to numer peronu i godzina odjazdu. Cała reszta, czyli skąd, dokąd i przez co, napisana była już po tajsku. Dość niepewnie zdecydowaliśmy się stanąć na 79 peronie, ponieważ spodziewaliśmy się na nim wreszcie ujrzeć Europejczyków lub Amerykanów. Jak się później okazało, byliśmy tam jedynymi białymi turystami. Później wyczytaliśmy w internecie, że autobusy dla turystów odjeżdżają z innego dworca w Bangkoku. No cóż, przynajmniej mogliśmy z bliska obserwować podróżne zwyczaje Tajów.

Nocny postój

Nasz autobus nie przyjeżdżał, ludzie zaczęli się coraz bardziej denerwować, a z nimi my. Pytaliśmy się wszystkich dookoła po kilka razy, czy to na pewno ten peron i czy na pewno na Koh Samui, ale nikt nie mówił po angielsku. A. biegał od pracownika obsługi do zawiadowcy ruchem i z powrotem, a każdy mówił co innego. W międzyczasie z dworca co minutę odjeżdżały inne autobusy. W końcu z dużym opóźnieniem przyjechał i nasz. Ludzie zaczęli się pchać i na siłę wrzucać walizki do luku bagażowego. Po czym się okazało, że połowa z nich ma jednak wysiadać, co znowu było stresujące, bo nie wiedzieliśmy, czy my też musimy. Poza tym trzeba było znowu wyciągać bagaże i nie wiadomo było, czy ktoś nie zabierze naszych. Musieliśmy pilnować tego na każdym postoju. Na szczęście nas nie wyrzucono z autobusu i ostatecznie potwierdzono, że tym możemy jechać. A więc byliśmy wreszcie w drodze, którą umilał nam tajski film "Virgin I am". Nie rozumiałam ani słowa, co jednak nie było konieczne by połapać się w fabule. Przez pierwszą połowę filmu ona chciała jego, on nie chciał jej, a w drugiej było odwrotnie. Na całej dwunastogodzinnej trasie mieliśmy koło 1:00 w nocy jeden postój. Zatrzymaliśmy się w restauracji przy autostradzie, gdzie po raz pierwszy widziałam tyle rejsowych autobusów w jednym miejscu. Restauracja była ogromną halą z setką stolików i  wyglądała raczej jak obskurna stołówka. Setki Tajów, a wśród nich my, zagubieni, niepewni co nas czeka następnego dnia. Wiedzieliśmy, że autobus jedzie do położonego 60km od wybrzeża Surat Thani, ale czy stamtąd jedzie na prom, czy też jednak będziemy musieli się przesiadać na inny środek lokomocji, już nie mieliśmy pewności. Autobus pędził z taką prędkością, że całą noc nie mogłam zmrużyć oka. Byłam też bardzo podekscytowana i zastanawiałam się, co zastaniemy na miejscu oraz jak będzie dalej przebiegać nasza podróż. Gdy zaczynało świtać, z zaciekawieniem obserwowałam okolicę. Wszędzie widziałam plantacje kokosów i bananów, powoli zaczęły się wyłaniać pokryte zielenią skały, które podziwiałam jeszcze w Polsce na zdjęciach. W jakiejś miejscowości widziałam pana na motorku z małpką na smyczy oraz chłopców na pace jadących pewnie do pracy. Tak, to była ta Tajlandia, którą zdecydowanie chciałam zobaczyć.


W Surat Thani ku miłemu zaskoczeniu okazało się, że autobus jednak jedzie do samej przystani, z której mamy prom na wyspę. Odetchnęliśmy wtedy z ulgą a szczególnie gdy na miejscu dostaliśmy wszystkie nasze bagaże. Z autokaru przesiedliśmy się do małego busiku, który zawiózł nas do przystani na prom. Kurs na Koh Samui trwał 1,5h i ponieważ byliśmy wyczerpani po długiej podróży, zdrzemnęliśmy się na jednej z tamtejszych ławek. Nie mogłam się już doczekać, aż staniemy na jednej z rajskich plaż a przez słomkę będziemy sączyć mleko kokosowe. Prom przycumował do drewnianego pomostu, dookoła same palmy, plaża i nic więcej. Wyspa rzeczywiście sprawiała wrażenie dzikiej. Razem z nami wysiadło kilku równie zdezorientowanych backpackerów i para z małym dzieckiem. Pamiętam, że podziwiałam ich za odwagę, którą trzeba mieć zabierając ze sobą dziecko w taką wyczerpującą podróż. I co teraz? Jak się dostaniemy do hotelu, skoro tu nic nie ma, pomyślałam. Chwilę po tym napadła nas grupka taksówkarzy oferująca transport do hotelu, a ponieważ z forów internetowych, przewodników i od znajomych wiedziałam, że obowiązkowo trzeba się targować, zaczęliśmy walczyć o względnie niską cenę. Udało nam się namówić dwóch młodych Francuzów, którzy przyjechali na fool moon party, żebyśmy jechali razem. Taksówkarz i tak każdemu mówił, że jedzie w ich kierunku, więc bez znaczenia było, czy chcemy się dostać na inną plażę niż oni. W końcu po kilku minutach namysłu i wątpliwości wsiedliśmy do przedpotopowej taksówki. Na głównej drodze panował chaos, wszędzie pickupy i ludzie pędzący na skuterach, ogólnie jeździło się tam tak samo niebezpiecznie jak w Bangkoku. Na szczęście nasze autko ledwo się toczyło, więc nie musiałam się obawiać, że przejażdżka zakończy się tragedią. Wreszcie ujrzeliśmy szyld kierujący do naszego hotelu, zaraz za nim skręciliśmy w wyboistą piaszczystą drogę, otoczoną z obydwu stron palmami kokosowymi i bananowcami. Byliśmy niezwykle ciekawi, co zobaczymy za zakrętem drogi. Wprawdzie hotel na zdjęciach wyglądał ładnie, ale to co ujrzeliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Zatrzymaliśmy się przed ogromną kamienną bramą wjazdową do hotelu położonego w samym środku palmowego gaju, z dala od głośnej i ruchliwej drogi. Poczuliśmy wtedy ogromną ulgę i niesamowitą radość, patrzyliśmy na siebie z A. z przyklejonymi na twarzy uśmiechami. Wiedzieliśmy, że to miejsce wynagrodzi nam ciężką i męczącą podróż i nie mogliśmy się już doczekać czystego łóżka i kąpieli. Najmocniej zapadły mi jednak w pamięć miny Francuzów, którzy spodziewali się pewnie chatki na palach lub bungalowu pokrytego liśćmi palmowymi.;-) W sumie wyglądaliśmy na typowych backpackerów, podróżników poszukujących przygody, a tu taka niespodzianka. No cóż, sami byliśmy zaskoczeni, bo za tak małe pieniądze wielkich luksusów się nie spodziewaliśmy.

Przejście do hotelowej recepcji

Gdy tylko wysiedliśmy, zabrano od nas bagaże, zaprowadzono do lounge i podano zimne, orzeźwiające napoje. W tle słychać było tryskającą ze źródełka wodę, poza tym panował tam błogi spokój. Piękna Tajka powiadomiła nas na samym wejściu, że zamiast domku ogrodowego do dyspozycji dostaniemy domek z widokiem na morze i jacuzzi na tarasie. Oczywiście trudno było się na taką propozycję nie zgodzić, choć kompletnie nie rozumieliśmy, czym sobie na to zasłużyliśmy. I znowu czuliśmy się jak książęca para, traktowano nas naprawdę wyjątkowo. Do domku zawieziono nas melexem(dla tych, którzy nie wiedzą, samochodzikiem, który wozi bogatych golfistów :-)). Widok z góry był niezwykły, na dole basen i piaszczysta plaża, po lewej stronie wzgórza gęsto porośnięte palmami. W domku czekało na nas ogromne łóżko udekorowane kwiatami i, co najważniejsze, było tam czyściutko. Byliśmy zachwyceni, po ciężko przepracowanym i niezwykle stresującym roku należała nam się odrobina słodkiego lenistwa w luksusie.

Widok z tarasu pokojowego

Wzięliśmy szybki prysznic i udaliśmy się na zwiedzanie hotelu. No i koniecznie chcieliśmy zobaczyć plażę "Maenam". Hotel piękniej nie mógł być położony, siedząc na basenie znajdowało się właściwie jednocześnie na piaszczystej plaży. Jedynie zejście do wody mogłoby być wygodniejsze, bo był tam dość duży spadek, a z wody wystawały rafy koralowe. Co było przecudowne, to kompletna cisza, na terenie hotelu spotkaliśmy zaledwie kilka osób. Hotel sprawiał wrażenie pustego, a jak się później okazało, wrażenie takie odnosiło się, bo domki były rozmieszczone na dużym terenie. Aż trudno uwierzyć, że hotel miał wtedy pełne obłożenie.
Już pierwszego dnia spotkała nas miła przygoda. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na buddyjski ślub, który odbywał się na hotelowym tarasie z pięknym widokiem na morze. A ponieważ młoda para nie miała gości, zaproszono nas do uczestniczenia w ceremonii. Trochę się zestresowałam, gdy kazano mi zdjąć buty i podejść do młodej pary z życzeniami. Podano mi złoty dzbanuszek, do którego miałam nalać wody ze źródełka, a następnie polać dłonie młodej parze i złożyć życzenia. Był to również dla nas niezwykle emocjonujący moment.


Już pierwszego dnia udaliśmy się do Chaweng, żeby zobaczyć jedną z najładniejszych plaż na wyspie. Jednak rozczarowaliśmy się widząc na niej tłumy ludzi, namolnych sprzedawców oraz zakłócające spokój skutery wodne. Nie o taką rajską plażę nam chodziło i nie po to przelecieliśmy kawał świata, żeby walczyć o skrawek piasku i kawałek cienia. Wzdłuż Chaweng prowadzi bardzo ruchliwa i głośna ulica, na której jest mnóstwo sklepików i restauracji. To takie polskie Międzyzdroje. Być może plaża jest rzeczywiście taka ładna, jak można przeczytać w przewodnikach, lecz o 5:00 nad ranem. Dużo dobrego słyszeliśmy również o plaży Lamai, jednak w jej przypadku jest bardzo podobnie. Okazało się, że nasza plaża jednak jest najprzyjemniejsza i na niej spędzaliśmy najwięcej czasu. Ja zbierałam muszelki, których w porównaniu do polskich plaż, jest tam mnóstwo, a A. usiłował strącać z palmy kokosy. I raz mu się nawet udało. Ale mieliśmy frajdę, gdy go rozłupywaliśmy. Cieszyliśmy się jak małe dzieci wypijając mleczko przez słomkę. W zasadzie trudno tutaj mówić o mleczku, sama wcześniej nie wiedziałam jak taki świeży kokos smakuje i byłam trochę zaskoczona delikatnym, orzeźwiającym smakiem.


Po wyspie najlepiej poruszać się skuterem lub taksówką, przy czym taksówki wcale tanie nie są, choć można wytargować niższą cenę. Jazda skuterem to lekko ryzykowna sprawa, jak już wcześniej pisałam, kultura jazdy jest tam zupełnie inna niż u nas i mało kto przestrzega przepisy drogowe. Poza tym najmniej bezpiecznie jeżdżą sami turyści, którzy pierwszy raz wsiadają na skuter, są w wyjątkowym miejscu i nagle myślą, że mogą wszystko. Otóż tak nie jest, bo codziennie ginie tam jeden turysta w wypadku drogowym, a wyspa do dużych nie należy. My zaryzykowaliśmy jednego dnia i czuliśmy się bardzo niepewnie, choć dzięki temu mieliśmy okazję pozwiedzać różne plaże i zobaczyć inną część wyspy. Bardzo trzeba jednak uważać na leżący miejscami na drodze piasek, który jest bardzo śliski.


Skusiliśmy się też na przejażdżkę rowerami po głównej drodze, ale to już chyba był najgorszy z możliwych pomysłów. Po pierwsze nikt tam nie jeździ rowerem, bo rowerami według Tajów poruszają się tylko skrajnie biedni ludzie. Po drugie wdycha się ogromną ilość spalin, które aż gryzą w gardło, a po trzecie jest jeszcze bardziej niebezpiecznie niż na skuterze. Dodatkowo gdy po całodniowej wycieczce wróciliśmy do hotelu, moje nogi były całe czarne od sadzy. Po drodze skoczyliśmy zjeść coś pysznego w przydrożnej restauracyjce, choć ciężko mi było nie myśleć o tym, w jakich warunkach jedzonko jest przygotowywane.
Zwykle jedliśmy zielone lub czerwone Curry z kurczakiem, zupkę kokosową lub zupę Tom Yum oraz oczywiście sławne Pad Thai. Choć trwało to tydzień, aż po przygodzie w Bangkoku się przełamałam i postanowiłam spróbować Pad Thai jeszcze raz. I myślę, że żałowałabym, gdybym tego nie zrobiła, bo we wszystkich innych miejscach ta potrawa smakowała przepysznie. Tajskie curry natomiast trochę mnie zaskoczyło, bo nie spodziewałam się, że w konsystencji jest raczej jak zupa. Poza tym intensywnego smaku nadaje mu tajska bazylia, której Tajowie używają w dużych ilościach. Dodatkowo używa się sporo liści limonki, co też dodaje specyficznego  aromatu i niekoniecznie musi każdemu smakować. Choć muszę przyznać, że dzisiaj miło wspominam tamten smak, a wręcz mi go brakuje.

Red Chicken Curry
Pad Thai

Tajlandia okazała się być rajem dla bezglutenowców, właściwie bez problemu mogłam jeść tam większość dań nie obawiając się w nich glutenu. Do gotowania używa się tam głównie mąki ryżowej, makaron też jest przede wszystkim ryżowy, a chleba się zwyczajnie nie je. Ja na szczęście zabrałam swój.;-) Szczerze mówiąc nie miałam w Tajlandii żadnych problemów żołądkowych, zupełnie nic mi tam nie dolegało i czułam się świetnie. Jedyne smakołyki jakich musiałam sobie odmówić, to naleśniki. Łatwo nie było, bo pani przyrządzała je z bananami, świeżym ananasem, podsmażała i polewała na koniec zagęszczonym mlekiem kokosowym. Mmmm na samą myśl ślinka mi cieknie. Za to mój A. nie miał dla mnie litości i na moich oczach pożerał naleśniki z wielką rozkoszą.


Wszystkim odwiedzającym Koh Samui polecam też targ nocny, który odbywa się raz w tygodniu i za każdym razem przy innej plaży wyspy. Można skosztować tam wszystkich lokalnych specjałów, napić się drinka, kupić różne wyroby ręczne, tanią odzież, jak np. tajskie spodnie lub kolorowe chusty. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. My trafiliśmy akurat na występy uczniów zbierających pieniądze na edukację i było to bardzo intrygujące. Mnóstwo kolorów, egzotycznych zapachów, targujący się turyści, tłumy widzów i przebrani za diwy chłopcy tańczący do amerykańskich rockowych hitów śpiewanych przez koleżanki i kolegów z klasy. Czyli pomieszanie z poplątaniem, ale w bardzo pozytywnym sensie.


Koh Samui trochę nas rozczarowała, bo spodziewaliśmy się, że będzie mniej turystyczną wyspą, bardziej leniwą, spokojną. Dla nas panował na niej za duży ruch. Gdyby nie hotel, który był naszą oazą spokoju, cały pobyt na wyspie byłby bardzo męczący. Cieszyliśmy się, że zdecydowaliśmy się zostać tam tylko tydzień, gdyż kolejnych 9 dni zamierzaliśmy spędzić na podobno o wiele mniej rozwiniętej wyspie Koh Phangan. Ale o tym następnym razem. Zapraszam już niedługo do przeczytania ostatniej części o naszej wyprawie po Tajlandii.

Główna droga na Koh Samui