czwartek, 28 listopada 2013

Pasta do chleba z pieczonej dyni z rozmarynem


Kombinowałam, kombinowałam i wykombinowałam. Problemy ze zdrowiem zmusiły mnie do ograniczenia kolejnych produktów i choć nie jem już większości mącznych potraw, muszę niestety wykluczyć z diety również nabiał. A ja tak bardzo kocham twarożek, kawę z mlekiem, sery żółte oraz wszystkie smarowidła do chleba. Niedzielne śniadanie bez twarożku to jak Wigilia bez barszczu z uszkami. W dodatku wafle ryżowe zbyt sucho smakują z samym plasterkiem chudej wędliny. Zmusiło mnie to do bycia kreatywną i odkrycia nowego smaku. A gdyby tak utrzeć dynię, a jej smak wzbogacić ziołami i czymś jeszcze? I tak powstał ten oto autorski przepis. Znam podobne przepisy na bazie fasoli i ciecierzycy, jednak po strączkowych warzywach zawsze miałam spore problemy z trawieniem. Dynia z kolei nie ma wzdymającego działania i mogę ją jeść w dowolnych ilościach, a pasta smakuje nawet mojemu A., który jest mięsożerny. Musiałam go wręcz powstrzymywać od zjedzenia wszystkiego, chcąc zostawić trochę na imprezę Andrzejkową. :-) Polecam mój wynalazek gorąco nie tylko roślinożercom.




Składniki:

  • 1,2 kg dyni  Hokkaido
  • oliwa z oliwek
  • 1 duża cebula
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżeczki soku z cytryny
  • 1 łyżeczka świeżego lub suszonego rozmarynu

Przygotowanie:

Dynię obrać, oczyścić z pestek, pokroić na mniejsze kawałki i ułożyć na blaszce z obranymi ząbkami czosnku. Skropić oliwą z oliwek i włożyć do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Piec przez około godzinę aż do momentu, gdy dynia będzie miękka. W międzyczasie pokroić w drobną kosteczkę cebulę i zeszklić na łyżce oliwy. Dynię zmiksować razem z czosnkiem i dwoma łyżkami oliwy na gładką masę przy pomocy blendera. Dodać 2 łyżeczki cytryny, rozmaryn, sól i pieprz i razem wymieszać. Na koniec połączyć z usmażoną cebulką. Wstawić do lodówki. 
Najlepiej podawać z świeżo upieczonym chlebem.



 

niedziela, 24 listopada 2013

Tajlandia - Holliday of a lifetime, cz. III Koh Phangan


Wylatując do Tajlandii nie mieliśmy jeszcze konkretnych planów dotyczących całego trzytygodniowego pobytu. Wiedzieliśmy jedynie, że będziemy nocować w Bangkoku oraz że spędzimy tydzień na Koh Samui. Decyzję o dalszej części wyprawy podjęliśmy właściwie w 2 dni przed opuszczeniem wyspy. Wiedzieliśmy już, że szukamy bardziej dzikiego i spokojnego miejsca, z dala od ulicznego gwaru, za to bliżej jeszcze nie całkiem skażonej przez człowieka natury. Kolejną wyspą położoną w głąb morza od Koh Samui jest Koh Phanghan. Po opisach w internecie uznaliśmy, że idealnie spełnia nasze oczekiwania, pozostało nam więc tylko znalezienie noclegu. A ponieważ większość miejsc spełniających nasze skromne wymagania była już zarezerwowana, okazało się to nie być wcale takie proste. Naszą uwagę zwrócił szczególnie ten oto opis:

"You feel stressed, tired, exhausted by your daily way of life?
You are looking for calm, silence and nature melted in a unique environment?

Come to resource yourself in our residential hotel with services, isolated, in our coconut plantation."

Farma kokosów, izolacja i cisza brzmiały przekonująco, dodatkowo zachęciły nas zdjęcia domków stojących pod palmami, urządzonych schludnie i w klimacie. No i nie ukrywam, że cena też decydowała o naszym wyborze. Niestety na maila z zapytaniem o dostępność otrzymaliśmy wiadomość, że wszystkie domki są już zarezerwowane. No cóż, nie było się co dziwić, przecież taką wyprawę szykuje się dużo wcześniej, pomyśleliśmy. Dwa dni później natomiast przyszedł do nas mail, że rodzina, która miała domek wynajmować, niespodziewanie zrezygnowała i jeśli się na niego jeszcze zdecydujemy, dostaniemy sporą zniżkę. Najwidoczniej szczęście nas nie zamierzało opuścić.

Na Koh Phangan płynęliśmy promem, a oczekiwanie i wchodzenie na niego trwało dłużej niż sam rejs. Z portu miała nas odebrać właścicielka "Coconut Lane Villas" i tak też się stało. Po dopchnięciu się do naszych bagaży i wygramoleniu z nimi na ląd przywitała nas uśmiechnięta od ucha do ucha, filigranowa lecz pełna werwy Francuzka. Mimo średniego wieku stylem przypominała dwudziestolatkę. Pamiętam, że szczególnie zwróciłam uwagę na jej wytatuowane plecy, których nie dało się nie zauważyć. Isabelle miała na sobie małą czarną z długim wycięciem na plecach aż do tyłka, a na stopach nosiła flip flopy. Generalnie wywarła na nas wrażenie mocno wyluzowanej osoby. Szczególnie gdy zaprowadziła nas do swojego pickupa i kazała nam wskoczyć na pakę.:-) Ale fajnie, pomyślałam, zaczyna się nasza prawdziwa przygoda. W drodze podekscytowani obserwowaliśmy okolicę, która rzeczywiście zaraz po wyjechaniu z miasteczka różniła się od tej na Koh Samui. Główna droga prowadziła przez plantacje palm kokosowych i bananowców, a ruch na niej był bardzo niewielki. Tubylcy poruszali się przeważnie skuterami i nie było tam widać takich szaleńców, jakich mieliśmy okazję spotkać na poprzedniej wyspie. Przy drodze, a czasem na jej środku leżały wychudzone psy, które słysząc zbliżający się pojazd łaskawie schodziły na pobocze.

 Gdzieś przez chwilę ujrzeliśmy plażę, jednak Isabelle pojechała w zupełnie innym kierunku oddalając się spory kawałek od wybrzeża. Robiło się tam co raz bardziej dziko i cicho. Nagle zakręt, i jeszcze jeden skręt i kolejny. Wreszcie wjechaliśmy na polną, wyboistą drogę, żadnych domów, sklepów, kompletna dzicz. Ujrzeliśmy drewniany domek na palach, za chwilę drugi bez ścian, z hamakiem na ogrodzie, biednych ludzi, głodne psisko. To tu? Pewnie zaraz będziemy, pomyślałam, ale gdzie ta plaża??? Jeszcze 100 metrów i Isabelle zatrzymała się przy jakiejś budce, która okazała się być recepcją. Welcome to Coconut Villas! powiedziała uradowana. Ok., palmy, palmy i jeszcze raz palmy. O pies, nie, czekaj dwa, o i kotek. Taaakie brudne, jak bezpańskie zupełnie. Pogłaskać czy nie? Nie sposób było nie pogłaskać, bo tak się łasiły i przymilały. Popatrz jak skaczę, a teraz jak się tarzam w brudzie. Tak właśnie próbowały zwrócić uwagę.

W recepcji Isabelle wraz z drugą młodą i bardzo sympatyczną dziewczyną objaśniły nam cały regulamin przebywania na terenie ośrodka, choć trudno 4 domki nazwać ośrodkiem, ale niech będzie. Musieliśmy na miejscu zostawić spory depozyt i całe szczęście, że mieliśmy ze sobą tyle pieniędzy. Isabelle bardzo zachwalała wyspę, która miała się diametralnie różnić od Koh Samui. Przedstawiła nam ją jako oazę spokoju, gdzie ludzie zmęczeni pędem życia mogą odpłynąć, odlecieć, chilloutować się. Od razu pomyślałam o "rajskiej plaży" z Leonardo Dicaprio. Tylko gdzie ta plaża? No właśnie gdzie?
W głębi duszy liczyłam na to, że gdzieś nieopodal jest tajemnicza ścieżka prowadząca przez busz do urokliwie położonej zatoczki,  na którą będziemy sobie człapać w te i z powrotem każdego dnia. W końcu na stronie było napisane, że do plaży jest 5 minut. Okazało się, że owszem jest, ale skuterem i tam nie da się opalać ani kąpać. No pięknie, to się robi ciekawie, jesteśmy w środku dziczy, bez kontaktu ze światem zewnętrznym. A zakupy? Przecież nie mamy niczego do jedzenia. Zakupy za opłatą zrobi Isabelle, a kucharz, chłopak młodszej recepcjonistki, chętnie będzie dla nas gotował, oczywiście za pewną  opłatą. Jak się potem okazało, każda drobnostka miała swoją cenę, o czym nie było napisane w ofercie. Nawet chcąc samemu posprzątać domek, który zgodnie z regulaminem na koniec pobytu trzeba było doprowadzić do ładu, należało zapłacić za zestaw do sprzątania. Składał się z małego płynu do mycia naczyń, gąbki i jakiegoś środka do szorowania. No cóż, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy na całe 9 dni wypożyczyć skuter, który przywieziono nam w ciągu 30 minut. W tym czasie zrobiliśmy rozeznanie i obejrzeliśmy domek oraz okolicę. Poza dobiegającymi z dżungli odgłosami dzikich zwierzaków, panowała tam niezwykle leniwa atmosfera i absolutna cisza. Pod palmami tuż obok basenu stały urocze stoliki przypominające klimat "Mleczarni" z Włodkowica.

Postanowiliśmy zostawić rzeczy i podjechać do Thong Sala na zakupy i na obiad. Choć jazdy skuterem już się tak nie bałam jak wcześniej, największy opór miałam przed założeniem kasku. Uwierzcie mi, że nie chcielibyście wiedzieć, jak wyglądał od środka. Wystarczy sobie wyobrazić, że miało go na głowie kilka tysięcy osób i to chyba wystarczy. Wiem, wiem, nie byłabym sobą, gdybym się czegoś nie czepiała i nie brzydziła. Jednak i na to znalazłam sposób, który rozśmieszał pewnie wszystkich Tajów z okolicy. Zanim zakładałam kask, na głowę ubierałam reklamówkę, taką jednorazówkę z supermarketu. :-) I wcale się tym nie przejmowałam, że powiewała na wietrze podczas jazdy, a każdy spoglądał na mnie z zaciekawieniem i lekkim rozbawieniem. Trzeba było sobie jakoś radzić, a co.
Pierwszy dzień oraz pierwsza noc na Koh Phangan mocno nam zapadły w pamięć, bo wszystko było tak inne, że wymagało ponownego oswojenia się. Ciężko nam było znaleźć w miarę przytulne i bezpieczne miejsce na zjedzenie obiadu, właściwie zjeździliśmy pół wyspy w poszukiwaniu czegoś wyglądającego w miarę zjadliwie i higienicznie. W końcu zjedliśmy Pad Thai na małym targu, ale tutaj zmusił mnie już wyjątkowy głód, bo gość, który to przyrządzał wiecznie ocierał spływający z czoła pot, a tą samą ręką nakładał składniki. Uwierzcie mi, że dużo mnie to kosztowało, żeby się skusić na takie smakołyki.

W nocy nie dawały nam spać biegające po ścianach i oknach jaszczurki, które wydawały wyjątkowo śmieszne i lekko budzące niepokój odgłosy. Poza tym zatłukliśmy ogromnego kosmatego pająka i jakoś mimo moskitiery miałam wrażenie, że ciągle coś po mnie biegało i mnie gryzło. Następnego dnia po nieprzespanej nocy mieliśmy najgorszy kryzys. Brak snu, głód i brak rozeznania w terenie kompletnie nam popsuły humor. Przyznaję otwarcie, że tamtego dnia chciałam wracać do domu, byłam zniechęcona i rozczarowana. Choć pojechaliśmy na jedną z ładniejszych plaż na wyspie polecanych przez Isabelle, nie byłam zachwycona. Mnóstwo łodzi  turystycznych smrodzących spalinami, głośne silniki, wyrzucane przez morze plastikowe odpadki. Już nad Bałtykiem jest piękniej, myślałam. Jak się potem okazało, ślicznych plaż na Koh Phangan nie brakuje, tylko trzeba umieć je znaleźć, bo są ukryte i nie najlepiej oznakowane. Poza tym trzeba trochę pośmigać na skuterku. W końcu znaleźliśmy i naszą plażę, na której czuliśmy się w końcu jak na wymarzonych wakacjach. A. mógł snorklować, a ja pluskać się w krystalicznie czystej wodzie i wylegiwać z książką w cieniu rzucanym przez palmy popijając kokosa.


Znaleźliśmy również restauracje, w których można było zjeść najlepsze curry, ryż smażony, tom yum i pad thai, a wszystko na ostro, tak jak lubię. Oswoiliśmy się z wyspą i czuliśmy się jak u siebie, a bez jazdy na skuterku naszego pobytu już sobie nie wyobrażaliśmy. Kąpaliśmy się, opalaliśmy, przed południem na jednej plaży, po południu na drugiej, obiad jedliśmy w jednej restauracji, a kolację w kolejnej. Przed zachodem słońca kąpaliśmy się w basenie, a wieczory spędzaliśmy  na werandzie pijąc wino i nasłuchując odgłosów z dżungli. Żyć nie umierać, za Polską już nie tęskniliśmy i nie spieszyliśmy się do Wrocławia.


Któregoś dnia postanowiliśmy się wybrać na jedną z najładniejszych plaż, na którą można się dostać tylko łodzią. Przestudiowaliśmy plan i odkryliśmy, że jest możliwość dotarcia tam dżunglą. Przeczytaliśmy, że jest to przyjemny godzinny trekking, co nas ostateczne przekonało do podjęcia się wyzwania. Szlak miał być oznakowany butelkami, a to dlatego, ponieważ prowadził na bottel beach, na której kiedyś mieszkali hipisi. Już sam początek, czyli odnalezienie wejścia na szlak, był mocno utrudniony. Znaleźliśmy dwie strzałki a do nich opis po tajsku, którego w żaden sposób nie dało się rozszyfrować. W tym samym czasie przyjechała na miejsce rodzinka z Anglii, która wyglądała na bardziej zorientowaną od nas, więc postanowiliśmy dla bezpieczeństwa iść za nimi. Po 200 m przeciskania się na oślep przez ciemną gęstwinę uznaliśmy, że czas zawrócić, bo droga zamiast nad brzegiem morza, prowadziła w górę. Druga ścieżka też nie wyglądała obiecująco i A. postanowił wrócić na główną drogę, która tak naprawdę była polna i ślepa. W momencie gdy się skończyła, postanowiliśmy iść po prostu dalej, co się okazało dobrym wyborem, bo chwilę potem na gałęziach ujrzeliśmy butelki. Brak oznakowania wskazywał na to, że najwidoczniej Tajowie nie bardzo chcieli, żeby ktoś się tamtędy przechadzał. Im dalej szliśmy, tym bardziej byliśmy o tym przekonani.

Droga okazała się być ekstremalnie ciężka, a ja myśląc o spacerku wzdłuż morza założyłam sandały i na ramieniu miałam torbę plażową. Wspinanie się po stromych skałach i śliskich zboczach stanowiło nie lada wyzwanie. Gdyby nie plastikowe butelki, które od czasu do czasu można było dostrzec w krzakach, odnalezienie właściwej drogi byłoby wręcz niemożliwe. Wielokrotnie zatrzymywaliśmy się pełni zwątpienia, bo kompletnie nie mieliśmy pojęcia dokąd dalej iść. Nie było tam wydeptanej dróżki jak u nas na górskich szlakach i można się było tylko domyślać, że za kolejnym głazem lub krzakiem, znajdziemy następną butelkę.Takim sposobem jednogodzinny spacer zamienił się w dwu i półgodzinną wspinaczkę. ;-) Jednak widok, który zastaliśmy docierając do celu, wynagrodził nam cały trud. Szkoda tylko, że nie mogliśmy tam zostać dłużej. Popatrzcie sami.


Na bottle beach są dwa ośrodki, w których można przenocować, więc zachęcam gorąco wszystkich tych, którzy chcą się relaksować w absolutnej ciszy z dala od miasta. Poza plażą i dwoma restauracjami niczego więcej tam nie ma.

Będąc na Koh Phangan lub na Koh Samui koniecznie trzeba się wybrać do morskiego parku narodowego Ang Thong. Tworzy go około 50 wynurzających się z morza bezludnych wysepek. Wyspy są pokryte bujną egzotyczną zielenią, na wielu z nich są piękne piaszczyste plaże. Wynurzające się z wody pionowe ściany wyżłobione przez morze, jaskinie oraz łuki skalne tworzą niepowtarzalny klimat. Najlepszym sposobem na odkrywanie wszystkich tych zakątków jest pływanie między wyspami kajakami. Jednak jeśli już się zdecydujecie na taką wycieczkę, to upewnijcie się koniecznie, czy będziecie mieli piękną pogodę. Płynąc do Ang Thong jest to absolutna konieczność, bez słońca nie ma co się tam wybierać. Jednak ze względu na porę deszczową u nas z pogodą bywało różnie.
Do Ang Thong organizowane są wycieczki całodniowe i niestety do wyboru mamy tylko dwie firmy, które się tym zajmują. Jedna firma reklamuje się najszybszą łodzią, jest to tak zwana "speedboat tour". Absolutnie odradzamy tego sposobu spędzenia tam czasu, łódź motorowa rzeczywiście pędzi bez względu na warunki pogodowe, co się może skończyć sensacjami żołądkowymi. Choć w moim przypadku łódź nie ma znaczenia. Ale o tym za chwilkę. Na forach jest dużo bardzo negatywnych opinii na temat "speedboat tour", poza tym taka wycieczka zupełnie nie ma klimatu. Nas szczególnie zainteresował dwudniowy rejs z noclegiem na drewnianej łodzi, jednak okazało się, że nie tylko my na to wpadliśmy.Chcąc płynąć jachtem "Itsamarai" trzeba zarezerwować miejsca przed wyjazdem do Tajlandii, inaczej można zapomnieć o fajnej przygodzie. A myślę, że nie ma nic wspanialszego, jak podziwianie wschodu i zachodu słońca w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Poza tym ma się wtedy możliwość kontemplowania niezwykłej przyrody w kompletnej ciszy i bez tłumów turystów. A w przeciwieństwie do jednodniowej wycieczki ma się przede wszystkim na to czas. Na tej pierwszej wszystko jest wyliczone co do minuty i przez to całość traci urok.

 My zdecydowaliśmy się w końcu na "Orion", firmę, która też dba o wyjątkową atmosferę i stara się, żeby rejs do Ang Thong był wyjątkowym przeżyciem. Płynęliśmy drewnianą łodzią, choć niestety po brzegi wypchaną turystami. Pech chciał, że tamtego dnia  przed południem nie było pogody, choć na lądzie się na to zupełnie nie zapowiadało. Kapitan na wstępie ogłosił, że musimy się nastawić na huśtanie, bo będą duże fale i proponował tabletkę osobom, które kiedyś cierpiały na chorobę morską. Hm... kiedyś, jeszcze w liceum nie czułam się najlepiej podczas rejsu, ale patrząc na morze nie wydawało mi się, żeby miało być aż tak kiepsko. Odmówiłam więc, czego potem bardzo żałowałam. Po 30 minutach fale były coraz większe, a nad nami wisiała granatowa chmura. Już wtedy byłam blada, jednak w momencie gdy zaczęło wiać i lać stanowczo zmieniłam barwę na zieloną. Sytuacja ogólnie nie wglądała najlepiej i nawet kazano nam się schować pod pokład, żeby nikt nie wyleciał za burtę. Niestety nie mogliśmy snorklować w miejscu, które było do tego zaplanowane, bo fale okazały się być zbyt wysokie. Musieliśmy zmienić trasę, przez co 1,5 godzinny rejs wydłużył się o kolejną godzinę męczarni. W końcu dostałam i tabletkę, jednak długo musiałam poczekać na jej działanie i gdy już mimo deszczu wszyscy postanowili snorklować, ja siedziałam na łodzi ze skwaszoną miną powstrzymując się od najgorszego. Nie mogłam się ani popluskać ani zjeść pysznych świeżych owoców, którymi nas częstowano, nie wspominając już o obiedzie.


W końcu po kolejnej godzinie zmagania się z kołysaniem, pojawiło się słońce a z nim piękna, wręcz rajska  sceneria. Tabletka zaczęła działać, wrócił mi humor i poprawiło się samopoczucie. W samą porę, bo właśnie mieliśmy się przesiąść na kajaki. 20 osobową grupą płynęliśmy pod ogromnymi skałami, przez łuki skalne i jaskinie zachwycając się okolicą. Widoki zapierające dech w piersiach, coś niezwykłego, dla nich zdecydowanie warto było się przemęczyć.


Gdy dopłynęliśmy do jednej z najładniejszych plaż, udaliśmy się na wspinaczkę do jaskini. Wspinaliśmy się trzymając za liany, a w drodze powrotnej spotkaliśmy nawet  małpy, które były takie słodziutkie. Byliśmy też na punkcie widokowym, z którego widać całą przepiękną okolicę, z jednej strony wynurzające się z morza wyspy, z drugiej szmaragdowe jezioro. Aż żal było stamtąd odpływać, tym bardziej, że  w drugiej części dnia pogoda była cudna, a ja czułam się już dużo lepiej. Odpływaliśmy wraz z zachodzącym powoli słońcem. To był wyjątkowy, kolejny wspaniały dzień.


Poza wycieczką do Ang Thong mieliśmy jeszcze dużo fajnych chwil. Zwiedziliśmy też nocny targ w Thong Sala, który różnił się sporo od tego na Koh Samui. Było tam o wiele mniej komercyjne, a kupić można było głównie jedzenie, regionalne specjały, takie jak kokosowe galaretki zawinięte w liście bananowca. Nigdy nie zapomnę tego smaku i wszystko jedno mi było, w jakich warunkach przygotowywano te słodycze. Jadłam je z wielką przyjemnością.

Koh Phangan polecam gorąco wszystkim pragnącym odnaleźć wewnętrzną harmonię oraz pragnących się wyciszyć. Tylko pod warunkiem, że nie jedziecie się tam w okresie pełni, ponieważ wyspa słynie z ogromnych i hucznych plażowych imprez w tym czasie, zwanych fool moon parties. Na wyspie jest sporo ośrodków, w których można spędzić wakacje z jogą, czyli odpoczywa się zdrowo i w zgodzie z naturą. Poza tym czas tu płynie wolno, nikt się nigdzie nie spieszy i niczym nie stresuje. I choć wyspa żegnała nas pięknym wschodem słońca,ciężko nam było ją opuszczać. Po męczącym dojeździe na Koh Phangan, powrót mieliśmy już o wiele lepiej zorganizowany, ponieważ postanowiliśmy wracać do Bangkoku samolotem. Znaleźliśmy bardzo tanie bilety, więc nie wypadało z takiej okazji nie skorzystać. Co nas samych zaskoczyło, to to, że żałowaliśmy w drodze powrotnej, że nie zarezerwowaliśmy jeszcze noclegów w Bangkoku. Z czasem doszliśmy do wniosku, że to miasto ma w sobie coś niezwykłego i warto by było zostać tam jeszcze kilka dni, by odkryć te tajemnicze, bardziej ukryte zakamarki.



Siedząc w samolocie po trzech tygodniach spędzonych w Tajlandii, razem z A. stwierdziliśmy, że to były jednak nasze najfajniejsze wakacje. Pomimo kilku momentów zwątpienia i trudnych chwil nasza podróż była niesamowicie ekscytującą i egzotyczną przygodą, której nigdy nie zapomnimy. Oboje uznaliśmy, że gdybyśmy mogli cofnąć czas, zaplanowalibyśmy dokładnie ten sam wyjazd. A tym czasem marzymy i planujemy kolejną podróż po Azji.










piątek, 1 listopada 2013

Magia jesieni

Kochani ona już tu jest!
Pachnie dynią, cynamonem, smażonymi powidłami.
Kołderką z liści przykrywa trawniki już nieco pożółkłe.
Ostatnie rumiane jabłka strąca na grządki z gołych gałązek.
Kot sierści już nie gubi, śpi zwinięty w kłębek w kupce liści imitując jeża.
A może by tak grzane winko z goździkami, pomarańczą i  imbirem?
I skarpety ciepłe. O tak!





sobota, 12 października 2013

Tajlandia - Holiday of a lifetime, cz. II Koh Samui


Choć jesień uwielbiam, a zwłaszcza tę polską, złotą, dzisiejszy wpis poświęcę jeszcze słonecznym i egzotycznym wakacjom spędzonym w Tajlandii. W końcu opisana tutaj przeze mnie I część naszej przygody zobowiązuje do napisania kontynuacji.;-) A więc było tak:
Niezwykle intensywnie spędzony czas w Bangkoku dostarczył nam tylu wrażeń, że z chęcią pakowaliśmy nasze plecaki do taksówki. Czas było ruszać dalej, by wygrzewać się w słońcu na ciepłym piasku plaż Koh Samui. Jednak dotarcie na wyspę nie przebiegało tak gładko, jak to sobie wymyśliliśmy. Już we Wrocławiu A. wykupił przez internet bilet na pociąg, który miał nas wieźć całą noc na południe Tajlandii, by rano być już na promie płynącym w kierunku Koh Samui. Ponieważ potwierdzenie zakupu do nas nie dotarło, usiłowaliśmy skontaktować się z agencją pośredniczącą w sprzedaży biletów. Za pierwszym razem się z nami rozłączono, za drugim na szczęście znalazł się ktoś mówiący łamanym angielskim i wytłumaczył nam, że biletów już nie ma. A więc wizja wygodnej podróży w zamkniętym od środka przedziale z kuszetkami okazała się być zbyt idealistyczna. Pozostała nam tymczasem alternatywa dojazdu autokarem. W przewodniku przeczytaliśmy o dworcu autobusowym, z którego odjeżdżają autokary rejsowe do Surat Tani i stamtąd postanowiliśmy jechać. Taksówkarz, który nas tam wiózł, był albo na kokainowym haju, albo naoglądał się zbyt wielu filmów akcji. Myślę, że porównanie przejażdżki z tym miłym panem do tej w filmie "Taxi" będzie właściwe. Gnaliśmy sto na godzinę przez zatłoczone ulice Bangkoku wyprzedzając innych lewym i prawym pasem bez użycia kierunkowskazów. Na wszelki wypadek, gdyby mało nam było adrenaliny, na tylnych siedzeniach usunięto pasy. Ponieważ w swoim życiu przeżyłam już bardzo poważny wypadek samochodowy, w którym otarłam się o śmierć, nie trudno sobie wyobrazić, jak się wtedy czułam. Całą drogę towarzyszyła mi myśl, co mama powie moim bliskim i przyjaciołom. Zginęła jadąc taksówką przez Bangkok. Teraz to może brzmi komicznie, no wiem....:-)
Odetchnęliśmy z ulgą, gdy byliśmy już na miejscu, choć nie trwało to długo. Dworzec okazał się być potężny (90 stanowisk) i bardzo zatłoczony, tak bardzo, że ludzie siedzieli na podłodze. Poza tym byli tam sami Azjaci i z utęsknieniem wypatrywałam europejskich twarzy. To może brzmi dziwnie, jednak pomimo że jestem bardzo otwarta i tolerancyjna, wtedy czułam się nieswojo i modliłam się o to, żeby jechał z nami ktoś - muszę to napisać - biały. Gdy Andrzej już zdobył bilet, okazało się, że jedyne co można na nim odczytać, to numer peronu i godzina odjazdu. Cała reszta, czyli skąd, dokąd i przez co, napisana była już po tajsku. Dość niepewnie zdecydowaliśmy się stanąć na 79 peronie, ponieważ spodziewaliśmy się na nim wreszcie ujrzeć Europejczyków lub Amerykanów. Jak się później okazało, byliśmy tam jedynymi białymi turystami. Później wyczytaliśmy w internecie, że autobusy dla turystów odjeżdżają z innego dworca w Bangkoku. No cóż, przynajmniej mogliśmy z bliska obserwować podróżne zwyczaje Tajów.

Nocny postój

Nasz autobus nie przyjeżdżał, ludzie zaczęli się coraz bardziej denerwować, a z nimi my. Pytaliśmy się wszystkich dookoła po kilka razy, czy to na pewno ten peron i czy na pewno na Koh Samui, ale nikt nie mówił po angielsku. A. biegał od pracownika obsługi do zawiadowcy ruchem i z powrotem, a każdy mówił co innego. W międzyczasie z dworca co minutę odjeżdżały inne autobusy. W końcu z dużym opóźnieniem przyjechał i nasz. Ludzie zaczęli się pchać i na siłę wrzucać walizki do luku bagażowego. Po czym się okazało, że połowa z nich ma jednak wysiadać, co znowu było stresujące, bo nie wiedzieliśmy, czy my też musimy. Poza tym trzeba było znowu wyciągać bagaże i nie wiadomo było, czy ktoś nie zabierze naszych. Musieliśmy pilnować tego na każdym postoju. Na szczęście nas nie wyrzucono z autobusu i ostatecznie potwierdzono, że tym możemy jechać. A więc byliśmy wreszcie w drodze, którą umilał nam tajski film "Virgin I am". Nie rozumiałam ani słowa, co jednak nie było konieczne by połapać się w fabule. Przez pierwszą połowę filmu ona chciała jego, on nie chciał jej, a w drugiej było odwrotnie. Na całej dwunastogodzinnej trasie mieliśmy koło 1:00 w nocy jeden postój. Zatrzymaliśmy się w restauracji przy autostradzie, gdzie po raz pierwszy widziałam tyle rejsowych autobusów w jednym miejscu. Restauracja była ogromną halą z setką stolików i  wyglądała raczej jak obskurna stołówka. Setki Tajów, a wśród nich my, zagubieni, niepewni co nas czeka następnego dnia. Wiedzieliśmy, że autobus jedzie do położonego 60km od wybrzeża Surat Thani, ale czy stamtąd jedzie na prom, czy też jednak będziemy musieli się przesiadać na inny środek lokomocji, już nie mieliśmy pewności. Autobus pędził z taką prędkością, że całą noc nie mogłam zmrużyć oka. Byłam też bardzo podekscytowana i zastanawiałam się, co zastaniemy na miejscu oraz jak będzie dalej przebiegać nasza podróż. Gdy zaczynało świtać, z zaciekawieniem obserwowałam okolicę. Wszędzie widziałam plantacje kokosów i bananów, powoli zaczęły się wyłaniać pokryte zielenią skały, które podziwiałam jeszcze w Polsce na zdjęciach. W jakiejś miejscowości widziałam pana na motorku z małpką na smyczy oraz chłopców na pace jadących pewnie do pracy. Tak, to była ta Tajlandia, którą zdecydowanie chciałam zobaczyć.


W Surat Thani ku miłemu zaskoczeniu okazało się, że autobus jednak jedzie do samej przystani, z której mamy prom na wyspę. Odetchnęliśmy wtedy z ulgą a szczególnie gdy na miejscu dostaliśmy wszystkie nasze bagaże. Z autokaru przesiedliśmy się do małego busiku, który zawiózł nas do przystani na prom. Kurs na Koh Samui trwał 1,5h i ponieważ byliśmy wyczerpani po długiej podróży, zdrzemnęliśmy się na jednej z tamtejszych ławek. Nie mogłam się już doczekać, aż staniemy na jednej z rajskich plaż a przez słomkę będziemy sączyć mleko kokosowe. Prom przycumował do drewnianego pomostu, dookoła same palmy, plaża i nic więcej. Wyspa rzeczywiście sprawiała wrażenie dzikiej. Razem z nami wysiadło kilku równie zdezorientowanych backpackerów i para z małym dzieckiem. Pamiętam, że podziwiałam ich za odwagę, którą trzeba mieć zabierając ze sobą dziecko w taką wyczerpującą podróż. I co teraz? Jak się dostaniemy do hotelu, skoro tu nic nie ma, pomyślałam. Chwilę po tym napadła nas grupka taksówkarzy oferująca transport do hotelu, a ponieważ z forów internetowych, przewodników i od znajomych wiedziałam, że obowiązkowo trzeba się targować, zaczęliśmy walczyć o względnie niską cenę. Udało nam się namówić dwóch młodych Francuzów, którzy przyjechali na fool moon party, żebyśmy jechali razem. Taksówkarz i tak każdemu mówił, że jedzie w ich kierunku, więc bez znaczenia było, czy chcemy się dostać na inną plażę niż oni. W końcu po kilku minutach namysłu i wątpliwości wsiedliśmy do przedpotopowej taksówki. Na głównej drodze panował chaos, wszędzie pickupy i ludzie pędzący na skuterach, ogólnie jeździło się tam tak samo niebezpiecznie jak w Bangkoku. Na szczęście nasze autko ledwo się toczyło, więc nie musiałam się obawiać, że przejażdżka zakończy się tragedią. Wreszcie ujrzeliśmy szyld kierujący do naszego hotelu, zaraz za nim skręciliśmy w wyboistą piaszczystą drogę, otoczoną z obydwu stron palmami kokosowymi i bananowcami. Byliśmy niezwykle ciekawi, co zobaczymy za zakrętem drogi. Wprawdzie hotel na zdjęciach wyglądał ładnie, ale to co ujrzeliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Zatrzymaliśmy się przed ogromną kamienną bramą wjazdową do hotelu położonego w samym środku palmowego gaju, z dala od głośnej i ruchliwej drogi. Poczuliśmy wtedy ogromną ulgę i niesamowitą radość, patrzyliśmy na siebie z A. z przyklejonymi na twarzy uśmiechami. Wiedzieliśmy, że to miejsce wynagrodzi nam ciężką i męczącą podróż i nie mogliśmy się już doczekać czystego łóżka i kąpieli. Najmocniej zapadły mi jednak w pamięć miny Francuzów, którzy spodziewali się pewnie chatki na palach lub bungalowu pokrytego liśćmi palmowymi.;-) W sumie wyglądaliśmy na typowych backpackerów, podróżników poszukujących przygody, a tu taka niespodzianka. No cóż, sami byliśmy zaskoczeni, bo za tak małe pieniądze wielkich luksusów się nie spodziewaliśmy.

Przejście do hotelowej recepcji

Gdy tylko wysiedliśmy, zabrano od nas bagaże, zaprowadzono do lounge i podano zimne, orzeźwiające napoje. W tle słychać było tryskającą ze źródełka wodę, poza tym panował tam błogi spokój. Piękna Tajka powiadomiła nas na samym wejściu, że zamiast domku ogrodowego do dyspozycji dostaniemy domek z widokiem na morze i jacuzzi na tarasie. Oczywiście trudno było się na taką propozycję nie zgodzić, choć kompletnie nie rozumieliśmy, czym sobie na to zasłużyliśmy. I znowu czuliśmy się jak książęca para, traktowano nas naprawdę wyjątkowo. Do domku zawieziono nas melexem(dla tych, którzy nie wiedzą, samochodzikiem, który wozi bogatych golfistów :-)). Widok z góry był niezwykły, na dole basen i piaszczysta plaża, po lewej stronie wzgórza gęsto porośnięte palmami. W domku czekało na nas ogromne łóżko udekorowane kwiatami i, co najważniejsze, było tam czyściutko. Byliśmy zachwyceni, po ciężko przepracowanym i niezwykle stresującym roku należała nam się odrobina słodkiego lenistwa w luksusie.

Widok z tarasu pokojowego

Wzięliśmy szybki prysznic i udaliśmy się na zwiedzanie hotelu. No i koniecznie chcieliśmy zobaczyć plażę "Maenam". Hotel piękniej nie mógł być położony, siedząc na basenie znajdowało się właściwie jednocześnie na piaszczystej plaży. Jedynie zejście do wody mogłoby być wygodniejsze, bo był tam dość duży spadek, a z wody wystawały rafy koralowe. Co było przecudowne, to kompletna cisza, na terenie hotelu spotkaliśmy zaledwie kilka osób. Hotel sprawiał wrażenie pustego, a jak się później okazało, wrażenie takie odnosiło się, bo domki były rozmieszczone na dużym terenie. Aż trudno uwierzyć, że hotel miał wtedy pełne obłożenie.
Już pierwszego dnia spotkała nas miła przygoda. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na buddyjski ślub, który odbywał się na hotelowym tarasie z pięknym widokiem na morze. A ponieważ młoda para nie miała gości, zaproszono nas do uczestniczenia w ceremonii. Trochę się zestresowałam, gdy kazano mi zdjąć buty i podejść do młodej pary z życzeniami. Podano mi złoty dzbanuszek, do którego miałam nalać wody ze źródełka, a następnie polać dłonie młodej parze i złożyć życzenia. Był to również dla nas niezwykle emocjonujący moment.


Już pierwszego dnia udaliśmy się do Chaweng, żeby zobaczyć jedną z najładniejszych plaż na wyspie. Jednak rozczarowaliśmy się widząc na niej tłumy ludzi, namolnych sprzedawców oraz zakłócające spokój skutery wodne. Nie o taką rajską plażę nam chodziło i nie po to przelecieliśmy kawał świata, żeby walczyć o skrawek piasku i kawałek cienia. Wzdłuż Chaweng prowadzi bardzo ruchliwa i głośna ulica, na której jest mnóstwo sklepików i restauracji. To takie polskie Międzyzdroje. Być może plaża jest rzeczywiście taka ładna, jak można przeczytać w przewodnikach, lecz o 5:00 nad ranem. Dużo dobrego słyszeliśmy również o plaży Lamai, jednak w jej przypadku jest bardzo podobnie. Okazało się, że nasza plaża jednak jest najprzyjemniejsza i na niej spędzaliśmy najwięcej czasu. Ja zbierałam muszelki, których w porównaniu do polskich plaż, jest tam mnóstwo, a A. usiłował strącać z palmy kokosy. I raz mu się nawet udało. Ale mieliśmy frajdę, gdy go rozłupywaliśmy. Cieszyliśmy się jak małe dzieci wypijając mleczko przez słomkę. W zasadzie trudno tutaj mówić o mleczku, sama wcześniej nie wiedziałam jak taki świeży kokos smakuje i byłam trochę zaskoczona delikatnym, orzeźwiającym smakiem.


Po wyspie najlepiej poruszać się skuterem lub taksówką, przy czym taksówki wcale tanie nie są, choć można wytargować niższą cenę. Jazda skuterem to lekko ryzykowna sprawa, jak już wcześniej pisałam, kultura jazdy jest tam zupełnie inna niż u nas i mało kto przestrzega przepisy drogowe. Poza tym najmniej bezpiecznie jeżdżą sami turyści, którzy pierwszy raz wsiadają na skuter, są w wyjątkowym miejscu i nagle myślą, że mogą wszystko. Otóż tak nie jest, bo codziennie ginie tam jeden turysta w wypadku drogowym, a wyspa do dużych nie należy. My zaryzykowaliśmy jednego dnia i czuliśmy się bardzo niepewnie, choć dzięki temu mieliśmy okazję pozwiedzać różne plaże i zobaczyć inną część wyspy. Bardzo trzeba jednak uważać na leżący miejscami na drodze piasek, który jest bardzo śliski.


Skusiliśmy się też na przejażdżkę rowerami po głównej drodze, ale to już chyba był najgorszy z możliwych pomysłów. Po pierwsze nikt tam nie jeździ rowerem, bo rowerami według Tajów poruszają się tylko skrajnie biedni ludzie. Po drugie wdycha się ogromną ilość spalin, które aż gryzą w gardło, a po trzecie jest jeszcze bardziej niebezpiecznie niż na skuterze. Dodatkowo gdy po całodniowej wycieczce wróciliśmy do hotelu, moje nogi były całe czarne od sadzy. Po drodze skoczyliśmy zjeść coś pysznego w przydrożnej restauracyjce, choć ciężko mi było nie myśleć o tym, w jakich warunkach jedzonko jest przygotowywane.
Zwykle jedliśmy zielone lub czerwone Curry z kurczakiem, zupkę kokosową lub zupę Tom Yum oraz oczywiście sławne Pad Thai. Choć trwało to tydzień, aż po przygodzie w Bangkoku się przełamałam i postanowiłam spróbować Pad Thai jeszcze raz. I myślę, że żałowałabym, gdybym tego nie zrobiła, bo we wszystkich innych miejscach ta potrawa smakowała przepysznie. Tajskie curry natomiast trochę mnie zaskoczyło, bo nie spodziewałam się, że w konsystencji jest raczej jak zupa. Poza tym intensywnego smaku nadaje mu tajska bazylia, której Tajowie używają w dużych ilościach. Dodatkowo używa się sporo liści limonki, co też dodaje specyficznego  aromatu i niekoniecznie musi każdemu smakować. Choć muszę przyznać, że dzisiaj miło wspominam tamten smak, a wręcz mi go brakuje.

Red Chicken Curry
Pad Thai

Tajlandia okazała się być rajem dla bezglutenowców, właściwie bez problemu mogłam jeść tam większość dań nie obawiając się w nich glutenu. Do gotowania używa się tam głównie mąki ryżowej, makaron też jest przede wszystkim ryżowy, a chleba się zwyczajnie nie je. Ja na szczęście zabrałam swój.;-) Szczerze mówiąc nie miałam w Tajlandii żadnych problemów żołądkowych, zupełnie nic mi tam nie dolegało i czułam się świetnie. Jedyne smakołyki jakich musiałam sobie odmówić, to naleśniki. Łatwo nie było, bo pani przyrządzała je z bananami, świeżym ananasem, podsmażała i polewała na koniec zagęszczonym mlekiem kokosowym. Mmmm na samą myśl ślinka mi cieknie. Za to mój A. nie miał dla mnie litości i na moich oczach pożerał naleśniki z wielką rozkoszą.


Wszystkim odwiedzającym Koh Samui polecam też targ nocny, który odbywa się raz w tygodniu i za każdym razem przy innej plaży wyspy. Można skosztować tam wszystkich lokalnych specjałów, napić się drinka, kupić różne wyroby ręczne, tanią odzież, jak np. tajskie spodnie lub kolorowe chusty. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. My trafiliśmy akurat na występy uczniów zbierających pieniądze na edukację i było to bardzo intrygujące. Mnóstwo kolorów, egzotycznych zapachów, targujący się turyści, tłumy widzów i przebrani za diwy chłopcy tańczący do amerykańskich rockowych hitów śpiewanych przez koleżanki i kolegów z klasy. Czyli pomieszanie z poplątaniem, ale w bardzo pozytywnym sensie.


Koh Samui trochę nas rozczarowała, bo spodziewaliśmy się, że będzie mniej turystyczną wyspą, bardziej leniwą, spokojną. Dla nas panował na niej za duży ruch. Gdyby nie hotel, który był naszą oazą spokoju, cały pobyt na wyspie byłby bardzo męczący. Cieszyliśmy się, że zdecydowaliśmy się zostać tam tylko tydzień, gdyż kolejnych 9 dni zamierzaliśmy spędzić na podobno o wiele mniej rozwiniętej wyspie Koh Phangan. Ale o tym następnym razem. Zapraszam już niedługo do przeczytania ostatniej części o naszej wyprawie po Tajlandii.

Główna droga na Koh Samui