wtorek, 27 sierpnia 2013

Ciasto z kremem malinowym i galaretką




Wieczorny chłód, zimne stopy, rześkie powietrze w nosie.
Ciepły kardigan, jeszcze rozpięty.
Kot na noc wracający do domu, coraz częściej przy misce.
Koce z szaf wyjęte, okno już nie otwarte na oścież, lecz lekko uchylone jest.
Górskie szlaki oblane sierpniowym zachodzącym słońcem czekają, wołają już czas.
Gruszki w trawie, ostatnie maliny na krzaku.
Kochani czy czujecie jesień za plecami??
Idzie wolnymi krokami, skrada się nocą.



Uwielbiam ten czas, jest wyjątkowy, ma w sobie magię, coś niezwykłego.
Wakacje żegnaliśmy wczoraj w rodzinnym gronie pod gruszami.
Choć słonko mocno jeszcze grzało, podmuchy chłodnego wiatru dawały odczuć, że lato powoli ustępuje jesieni. Tym razem zdecydowałam się na malinową rozkosz dla podniebienia. Ciasto bardzo delikatne, słodycz biszkoptu równoważy mocno owocowy krem malinowy pod cienką warstewką galaretki.

Składniki na spód biszkoptowy:
  • 3 jajka
  • 3 łyżki wody
  • 110g mąki
  • 110g cukru
  • szczypta soli

Składniki na krem malinowy:
  • 250g malin
  • 250g serka mascarpone
  • 250g śmietany kremówki 36% (Łowicz w żółtym kartoniku)
  • 5 łyżek cukru pudru

 Ponadto:
  • 100g malin
  • 1 galaretka malinowa lub truskawkowa

Wykonanie:

Piekarnik nagrzać do 180°C. Tortownicę o średnicy 26cm wyłożyć papierem do pieczenia.

Oddzielić żółtka od białek uważając, aby do białka nie dostało się żółtko. Białka ubić z solą na sztywną pianę. Dalej ubijając, stopniowo dodawać cukier, po jednym żółtku i łyżce wody. Miksować do wyczerpania składników. Następnie do masy jajecznej partiami dodawać przesianą mąkę delikatnie mieszając ją łyżką. Masę należy mieszać tak, aby z mąki nie tworzyły się grudki.
Ciasto wylewamy do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiamy na ok. 25 min do piekarnika. Pod sam koniec pieczenia otwieramy piekarnik, aby patyczkiem sprawdzić, czy biszkopt się upiekł. Jeśli patyczek po wbiciu w ciasto jest suchy, biszkopt jest gotowy.


Maliny rozgnieść dokładnie widelcem i lekko odcisnąć na sitku, tak aby oddzielić od nich sok, który wykorzystamy do nasączenia biszkoptu. Serek mascarpone krótko wymieszać mikserem z 5 łyżkami przesianego cukru pudru i połączyć z rozgniecionymi malinami. Dobrze schłodzoną śmietankę ubić na najwyższych obrotach miksera i stopniowo dodawać do serka delikatnie  mieszając łyżką. 
Biszkopt nasączyć sokiem z malin wymieszanym z łyżką cukru i posmarować kremem, na kremie ułożyć owoce i w stawić do lodówki. W tym czasie zalać wrzątkiem galaretkę. Użyłam 100ml wody mniej niż zalecane na opakowaniu. Ostudzoną galaretkę wstawić do momentu lekkiego stężenia do lodówki. Wyjąć ciasto i łyżką rozprowadzić na całości galaretkę. Wstawić ponownie na godzinę do lodówki.
Po posmarowaniu spodu kremem, na ciasto najlepiej założyć z powrotem obręcz, która nie pozwoli wyciec galaretce.


piątek, 23 sierpnia 2013

Tajlandia – Holiday of a lifetime, cz. I Sawasdee ka Bangkok!




No i wszystko się wydało. Już wiecie, czym spowodowane jest długie milczenie i brak wpisów na moim blogu. Wakacyjna atmosfera na Mariolkowym to wynik naszej szalonej i spontanicznej podróży poślubnej do kraju uśmiechów, w którym nie sposób się smucić i zamartwiać codziennymi sprawami. Tutaj zapomina się o szarej codzienności i towarzyszącemu jej stresie, wszystkie problemy znikają w oka mgnieniu. W naszym przypadku całkowite rozluźnienie nastąpiło po dotarciu do głównego celu, którym była jedna z piękniejszych wysp Tajlandii- Koh Samui. Sama podróż nie należała do najwygodniejszych w moim życiu, a to dlatego, ponieważ zdecydowaliśmy się na wersję „low budged” z plecakami. Pomyśleliśmy, że oszczędzając na podróży, będziemy mogli bardziej zaszaleć z noclegami i skosztować trochę rajskiego luksusu. Tani bilet wiązał się jednak z dojazdem bladym świtem z Wrocławia do Warszawy, przesiadką w Katarze oraz Bangkoku, gdzie zamierzaliśmy spędzić 3 dni, a następnie całonocną podróżą pociągiem około 700 km na południe, by w Surathani przesiąść się na prom na wymarzoną wyspę Koh Samui. Brzmiało intensywnie, choć wykonalnie i tak też było, aczkolwiek bez stresu się nie obeszło. Sam przelot był ok, żadnych turbulencji, zaginięcia bagażu, spóźnionych lotów etc. Dzięki świetnemu zmysłowi orientacji oraz organizacji mojego A. poradziliśmy sobie również dobrze w Bangkoku i z kilkoma przesiadkami dojechaliśmy pociągiem i sky linem do przystani, z której odbierała nas łódź należąca do hotelu. Za każdym razem, gdy wsiadaliśmy na łódź, dawano nam mokry, zimny, zwinięty w rulonik ręczniczek do wytarcia dłoni i twarzy oraz szczelnie zamknięty kubeczek z wodą mineralną i słomkę.

Jedna z hotelowych łodzi na Chao Phraya
Tramwaj wodny na Chao Phraya

 Uff, do pierwszej destynacji jakoś poszło, byliśmy na miejscu, w hotelu, który nas miło zaskoczył. Na samym wejściu upgrade pokoju, przemiła obsługa, traktowano nas niemal jak parę książęcą. Z lekkim przerażeniem patrzyłam na klęczących przy nas oraz składających ręce jak do modlitwy pracowników recepcji. Z niedowierzaniem szepnęłam A. do ucha, czy dobrze sprawdził cenę pokoju, bo chyba coś tu się nie zgadza. Może te ceny w Euro były podane?? A jednak nie, wszystko jest jak być powinno. Co za ulga i jakie miłe zaskoczenie. Ponieważ na check in musieliśmy poczekać, poszliśmy rozejrzeć się po okolicy, zostawiając bagaże. Pierwsze wrażenia to mieszane uczucia. Obok slamsów wypasione hotele, kolorowe zdobione złotem świątynie, główna ulica brudna, głośna, mieszanina egzotycznych zapachów, kanalizacji i rozkładających się śmieci. Wszędzie tuktuki, skutery, bezpańskie psy a nad głowami plątanina zwisających kabli.  I brudno, lepko, brudno i lepko. Gdyby nie A. o mały włos kierowca taksówki nie przejechałby mnie na przejściu dla pieszych. Dziko, egzotycznie, inaczej, obco. Matko gdzie my pojechaliśmy, pomyślałam, teraz będziemy musieli to jakoś przetrwać.  Po powrocie ze zmęczenia zasnęłam oczekując na klucz do pokoju na hotelowej ławce. 


Po lewej kierujący ruchem, po prawej hindus usiłujący wyjść z wodnej taksówki

Po check in szybki prysznic, zmiana ciuchów i oby się nie położyć i nie zasnąć, bo do zmiany czasu się nie przyzwyczaimy, a więc dalej w miasto. Na łódź hotelową i nasza pierwsza dłuższa przejażdżka po Chao Phraya, rzece, na której odbywa się główny ruch, pływają po niej taksówki, tramwaje wodne, pospieszne, promy pasażerskie, łodzie hotelowe, barki i bóg wie, co jeszcze. Pierwsze wrażenie, to jeden wielki chaos, głośne silniki przybijających i odpływających łodzi, gryzące w gardło spaliny, trzeszczące oraz chyboczące się metalowe pomosty i głośne gwizdy kierujących ruchem. Czasem wyjście lub wejście do jednej z takich łodzi to nie lada wyzwanie, bo łodzie są dość nisko i bujają na wzburzonej wodzie, a pomost, który jest wysoko, również się kołysze.  Poza tym cumujące łodzie z impetem uderzają o podest i ciężko utrzymać równowagę. Nie u jednego turysty widziałam strach w oczach.;-)

Jedna z przystani na Chao Phraya

 Jednak dużą zaletą tego miejsca jest to, że po Chao Phraya w sumie porusza się najszybciej i w ten sposób najłatwiej można dotrzeć do wszystkich głównych zabytków Bangkoku. W sprzedaży są jednodniowe bilety za 150Bath(około 16zł) dzięki którym dostaniemy się wszędzie tam, gdzie warto się pojawić. Teraz, z perspektywy czasu patrząc, nie wyobrażam sobie nie przepłynąć się łodzią po Chao Phraya będąc pierwszy raz w Bangkoku i uważam, że jest to absolutna konieczność.:-) 

Ruch na Chao Phraya

Potwornie zmęczeni i okrutnie głodni postanowiliśmy znaleźć coś pysznego do jedzenia, tym bardziej, że tajskie smaki nie są nam obce, a wręcz je uwielbiamy. Po drodze widzieliśmy słynne kuchnie uliczne, o których wiele dobrego słyszeliśmy. Jednak ich widok na żywo nie do końca mnie przekonywał. Gdy zobaczyłam, w jakich warunkach przygotowywane jest tam jedzenie, bez dostępu do bieżącej wody, w upale, dookoła latają muchy, a w dodatku sprzedawca wszystko dotyka rękami, których nie ma gdzie umyć, a którymi jednocześnie przyjmuje i wydaje pieniądze, to po raz kolejny zwątpiłam.;-) Przecież mama tłukła mi od dziecka do głowy, że po pieniądzach myje się ręce, a choroby brudnych rąk są najgorsze z najgorszych!!! Robaki i inne zarazy będę mieć. I jak tu teraz jeść???No jak??? A. się skusił na mięsko z patyka, robione na grillu. Postanowiłam go obserwować i patrzeć czy nie zielenieje, a tym czasem dla mnie zdecydowaliśmy się poszukać bardziej cywilizowanego miejsca. I znaleźliśmy restaurację w centrum handlowym, takim wypasionym z Pradą itp. Bo takie centra też tam są, tak. Same tajskie dania, super, ucieszyłam się. Zamówiłam oczywiście Pad Thai, bo jak w Tajlandii jestem, to przecież tylko tajskie będę jeść. I słuchajcie, pierwszego kęsa nie byłam w stanie przełknąć, musiałam przy wszystkich ludziach wypluć w serwetkę, bo inaczej zwymiotowałabym. :-D Czegoś tak ohydnego nie jadłam w całym swoim życiu. Ja wiele jestem w stanie zjeść, albo zmusić się do zjedzenia, ale to było tak wstrętne, że nie dałam rady, serio. Było tam pół cukierniczki i jakaś przyprawa, która smakowała gorzej niż trup a w dodatku nim śmierdziała. No to miałam swoją higienę. 

Popularna kuchnia uliczna

Podobną anegdotę mogę opowiedzieć o stoiskach ze świeżymi owocami, które są obierane i cięte w kawałki przez osobę sprzedającą, a następnie sprzedawane w woreczkach z długim drewnianym patyczkiem do nakłuwania. Takich miejsc jest sporo, można tam dostac guave(patrz zdjęcie), ananasa, arbuza, papaję lub mango.  Jednak warunki sanitarne tych miejsc, jak już wiecie, pozostawiały wiele do życzenia. Poza tym w każdym przewodniku, na każdej stronie internetowej i na każdej ulotce jest napisane: nie jeść surowych owoców ani warzyw i nie pić z lodem!!!! W związku z tym nie mogłam się zdecydować. Jednak, gdy nagle ujrzałam stoisko, przy którym stała pani z rękawiczką i w tej rękawiczce obierała mango a wszystko wyglądało aż newiarygodnie sterylnie, postanowiłam się odważyć. A że uwielbiam owoce i ich tak wyczekiwałam, nic mnie już nie mogło powstrzymać. Postanowiłam więc spróbować guavę i gdy przyszło do płacenia, pani sprzedawczyni tą swoją sterylną rękawiczką wydała mi resztę. I wtedy zwątpiłam po raz kolejny. ;-)

Opisana przeze mnie sterylnie czysta rękawiczka
Guava, której smak przypomina połączenie gruszki z jabłkiem

 A więc nie ma co się łudzić, osoby poszukujące nieco bardziej higienicznych zakątków Bangkoku, tudzież Tajlandii, pewnie takich tam nie znajdą. Jeśli nie jesteście w stanie powiedzieć sobie, teraz zapominam o wszystkich zasadach higieny, które dotychczas wpoiła mi mama, zapomnijcie o Tajlandii. To nie jest kraj dla wszystkich, tylko dla tych, którzy łatwo potrafią się dostosować do nowych warunków i jednocześnie będą się czuć z tym dobrze, czyli w żaden sposób nie będą czuć się przez to ograniczeni. Takie uczucie towarzyszyło mi w Tajlandii przez dwa pierwsze dni pobytu, jednak wytłumaczyłam sobie, że długo tak psychicznie nie dam rady i wyluzować muszę, bo takim pięknym i niezwykle ciekawym miejscem na ziemi trzeba się cieszyć i chłonąć każdy jego skrawek. Mimo wszystko oczywiście rozsądnie jadłam, piłam i rozkoszowałam się naszymi wakacjami, tak, aby nie kusić losu.

Tea time w naszym hotelu w Bangkoku, od lewej dragon fruit, arbuz, papaja, ananas

Następnego dnia po 12 godzinach snu tajski świat już wyglądał zupełnie inaczej, nagle nabrał barw i nie sposób było skupić się przez dłuższą chwilę na jednej rzeczy, na każdym kroku coś innego budziło naszą ciekawość, zaskakiwało nas, zupełnie jak byśmy odkrywali na nowo świat. Zakupiliśmy więc całodniowy bilet na łódź turystyczną i najpierw popłynęliśmy do Świątyni Wat Arun, która nam się wyjątkowo podobała, a w której nie było aż tak tłoczno jak w pozostałych. Wdrapanie się na górę po praktycznie pionowych schodach wymagało sporej odwagi, a co dopiero zejście, nogi się uginały patrząc w dół. Zwiedzając świątynie w Tajlandii trzeba pamiętać o odpowiednim ubraniu, zakrywającym ramiona i kolana. Ja musiałam założyć wypożyczone na miejscu okrycie, które przede mną miało na sobie jakieś 50 000 osób. A i jeszcze jedna rzecz. Z jednej strony Tajowie nie przejmują się brudem, z drugiej przed wejściem do świątyni, restauracji czy sklepu należy ściągać buty. :-) Ciekawe prawda?

Świątynia Wat Arun
Strome schody w Świątyni Wat Arun

Polecam koniecznie również zobaczyć świątynię Wat Pho i Pałac Królewski, są to duże kompleksy, na które trzeba przeznaczyć kilka godzin. Nam zwiedzanie zajęło cały dzień i strażnik z pałacu musiał nas wyganiać, bo tak ciężko nam było stamtąd wyjść. Mogłabym tam robić zdjęcia bez końca, tak jak Chinki, które chciały się sfotografować ze mną i moim A. mówiąc "you're so handsome, you're so handsome".:-)
Trzeciego dnia czekała nas kolejna przygoda, czyli dojazd z Bangkoku na Koh Samui. Ale o tym będzie w moim następnym wpisie, który mam nadzieję, ukaże się szybciej niż obecny.;-)


niedziela, 11 sierpnia 2013

Sernik z borówką amerykańską - lekki jak pianka


Wiem, wiem, miało być o mojej podróży do Tajlandii, jak na Facebooku zapowiadałam. Jednak w trakcie tworzenia wpisu, powstał ten piękny, rumiany, wyrośnięty i rozpływający się w ustach sernik na kruchym spodzie. Nie mogłam się oprzeć i postanowiłam przepis tu umieścić, tym bardziej, że borówka niebawem się skończy i możecie nie mieć już okazji upiec ciasta z tymi owocami. Swoją drogą dobrze mogę sobie na nim wyobrazić również morele czy gruszki.
Zapraszam do wypróbowania tego przepisu, bo jest wyjątkowo nieskomplikowany a ciasto robi się bardzo szybko. Nie jest za słodkie, ani nie należy do tych ciężkich, zbitych serników i moim zdaniem idealnie się nadaje na letnie, gorące dni.
A już niedługo opowiem o moich wrażeniach z pierwszej i niezwykle ekscytującej wyprawy do Azji, będzie dużo dużo zdjęć egzotycznych potraw i nie tylko.

Składniki:

Kruche ciasto:
  • 250g mąki (można z powodzeniem zastąpić mąką bezglutenową)
  • 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100g cukru
  • 125g masła
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki  mleka
Masa serowa:
  • 750g serka śmietankowego (najlepszy pakowany w papierek i białą folię z czerwoną krówką) lub sera potrójnie zmielonego
  • 225g cukru
  • 3 żółtka
  • 1,5 paczki budyniu śmietankowego
  • 750ml mleka
  • 100g borówki amerykańskiej

Wykonanie kruchego ciasta:

Formę o średnicy 26 cm wyłożyć papierem do pieczenia. W misce połączyć ze sobą mąkę, proszek do pieczenia i cukier. Dodać mocno schłodzone żółtko, mleko oraz masło unikając kontaktu z ciepłymi rękami. Masło dokładnie posiekać nożem i szybko wyrobić ciasto, aby jak najmniej się ociepliło. Podzielić na dwie kulki i włożyć na około 30 min do lodówki.

Wykonanie masy serowej:

Do jednej miski włożyć serek śmietankowy, żółtka, cukier i wlać około 250ml mleka. Wszystko razem zmiksować. W pozostałym mleku rozrobić budyń i dolewać powoli do masy serowej cały czas miksując na średnich obrotach. Następnie na sztywną pianę ubić białka i delikatnie połączyć z masą serową.

Dno i około 2 cm boków blachy wyłożyć ciastem. Wylać masę serową i delikatnie ułożyć na niej borówki, tak aby się całkiem nie zatopiły. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na około 70 min. Sernik po tym czasie może się trząść jak nieścięta galaretka, jednak nie oznacza to, że się nie upiekł i nie ma się czego obawiać. Po prostu trzeba będzie poczekać, aż wystygnie i nabierze odpowiedniej konsystencji. Smacznego!